Jadąc do Indii w poszukiwaniu duchowości nie spodziewałem się jak bardzo ta psychodeliczna podróż przyczyni się do mojego rozwoju. Miałem 20 lat i wiele już przygód za sobą. Podróżować zacząłem tuż po maturze, z groszami w kieszeni, dzięki czemu nauczyłem się poruszać po świecie autostopem, śpiąc na dziko w namiocie i być niezależnym. Ten sposób podróżowania obfitował w przygody, był też szansą na kontakt z bardzo różnorodnymi ludźmi i nie prowadził wytyczonymi szlakami. Dawał mi poczucie tajemniczego prowadzenia, przeznaczenia, opieki.
Pracowałem jako kurier rowerowy w deszczowym Londynie. Pewnej nocy przyśniła mi się pustynia, po której kroczą cztery gigantyczne postaci niczym jeźdźcy Apokalipsy, a jedna z nich ma głowę słonia. Dowiedziałem się, że to był Ganesz, hinduski bóg szczęścia.
PRZYJĘTY DO GRONA ŚWIĘTYCH
Jadąc hinduskim pociągiem najbiedniejszej klasy, spędziłem 10 godzin siedząc w kucki na podłodze przygnieciony współpasażerami. Właśnie tam doznałem nieznanego mi wcześniej
poczucia sensu i bycia w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.
Gdy zwiedzając Varanasi, święte miasto hinduizmu, nad Gangesem natknąłem się na małą łódkę, którą płynął młody hinduski nagi mężczyzna. Był cały posmarowany na biało popiołem, jego długie dredy sięgały pasa, a towarzyszył mu tak samo wyglądający 10-letni chłopiec. Gdy wysiedli na brzeg zwrócili się do mnie w języku Sanskrytu. Okazało się, że są to hinduscy święci, asceci Sadhu z bardzo starej grupy Naga Baba, wyznawcy boga Shivy, mieszkający większość życia w jaskiniach himalajskich. Mimo bariery językowej porozumieliśmy się i nawiązałem z nimi kontakt, jakbyśmy w jakiś sposób byli z jednej bajki.
To wrażenie było tak mocne, że zostałem z nimi nad brzegiem Gangesu, gdzie spali pod gołym niebiem przy swoim świętym ogniu. Spędziłem tam kilka tygodni ucząc się ich języka i odurzając palonym przez nich czilumem.
Sadhu jako święci mają w Indiach ogromny szacunek oraz przyzwolenie na spożywanie konopii indyjskiej. Nikogo to nie gorszy, tak samo jak ich całkowita publiczna nagość – Sadhu są ascetami i żyją w pełnym celibacie, funkcjonują na zasadzie mistrz-uczeń.
Po pewnym czasie Guru Mahant Mangal Giri zaproponował mi, abym został jednym z nich. Nad brzegiem świętej rzeki odbyła się cała inicjacja – moje rzeczy osobiste i ubrania wyrzuciłem do Gangesu, ogolono mi głowę, wokół mnie zebrali się wszyscy ważni członkowie Naga Baba. Guru Ji przekazał mi szeptem na ucho wyjątkową, przeznaczoną tylko dla moich uszu Mantrę, która miała pozostać ze mną i stanowić ochronę na całe życie. Ochrzczono mnie w Gangesie, po czym nagiego wysmarowano popiołem i odziano w nowe, specjalnie dla mnie uszyte szaty oraz turban. Mój nowy Guru nadał mi imię: Kashi Giri. Kashi to dawna starożytna nazwa Varanasi, czyli Miasto Światła. Kashi Giri oznacza zaś Sadhu, który nim został w Kashi. Giri to przydomek tych Sadhu, którzy za siedzibę główną mają góry Himalaje.
Inicjacja białego jako Sadhu była głośnym wydarzeniem, zrelacjonowano to na okładce lokalnej gazety i budziłem sensacje wszędzie, gdzie pojechaliśmy. Był to ten okres w roku po Kubha meli (wydarzeniu, który gromadzi największą liczbę osób na świecie), kiedy Sadhu jeździli po kraju zatrzymując się w świątyniach – Aśramach, śpiąc jednak pod gołym niebem.
Brałem z nimi udział w wydarzeniach religijnych, takich jak Maha Shivratri w Złotej Świątyni Benares, gdzie wstęp mają tylko Sadhu – było to ogromne święto, na którym byłem jedynym białym. Zjeździliśmy tak kilka stanów (m.in. Gujarat, Madhya, Pradesh, Bihar). Każdego dnia wierni przychodzili do mojego guru po błogosławieństwo. Sadhu w ciągu swojego życia zdobywa swoją rozpoznawalność i reputację. Mój guru pomimo młodego wieku cieszył wielką estymą hinduskiej społeczności.
Ja w tej hierarchii byłem Czelą – świeżym uczniem, moimi zadaniami było m.in. noszenie wody i nauka. Opanowałem zasób słów hinduskich, który pozwalał mi się komunikować. Poznałem dziesiątki różnych Sadhu Naga Baba oraz innych sekt i uczyłem się od nich technik medytacji oraz ascezy.
Musiałem w końcu jechać do Polski obiecując, że wrócę do Indii. Sadhu przenosili się do swoich świątyń w Himalajach, gdzie umówiliśmy miejsce kolejnego spotkania. Ubrany w święte szaty i pomalowany popiołem ruszyłem do Mumbaju posługując się dokumentami potwierdzającymi mój status jako Sadhu i umożliwiającymi darmową jazdę komunikację publiczną. Wróciłem do Londynu ubrany od stóp do głów w szaty świętego, wywołując niemałe zaciekawienie i autostopem dostałem się do Polski.